2009.12.05 | Nowy Czas
Polish magazine published in London
Widziane Kolorem | Alex Slawinski
Widziane kolorem |
2009.12.05 / Alex Sławiński / Nowy Czas |
Rozmowa z malarką MARIĄ KALETĄ |
![]() W młodości zajmowałaś się różnymi formami aktywności artystycznej. Grywałaś między innymi w teatrze. Jak doszło do tego, że ostatecznie Twoją życiową pasją stało się malarstwo? – Żeby mówić o końcowym wyborze należałoby zacząć od początków. A one miały miejsce w Kępnie, małym miasteczku na południu Polski. Kępno to miasto zatopione w zieleni parków i ogrodów, z ryneczkiem, na który dzieci wołały „starówka”. Żyje ono na pograniczu kultury chrześcijańskiej, żydowskiej i protestanckiej. W malutkiej przestrzeni rytm codzienności wyznaczały dominujące nad wszystkim kościoły – katolicki, protestancki i żydowska bożnica (oczywiście dziś już nie używana). Ślady obecności przedwojennej społeczności żydowskiej w Kępnie były dość silne, tak jak silny był kult rozmodlonych i rozśpiewanych okolicznych pielgrzymek oraz cygańskiej kultury tańca i śpiewu. Wszystko to razem tworzyło barwną, żywą, rozedrganą mozaikę kulturową. Wyrastając w takiej atmosferze byłam blisko śpiewu, tańca, ruchu ciała. No i malowania, rysowania – wszystkiego, co pozwala na swobodną ekspresję. Mając 14 lat wyjechałam z tego zaczarowanego miejsca i już nigdy tam nie powróciłam. Kiedy znalazłam się w dużej aglomeracji miejskiej, spodobał mi się ten nerw miasta, ale tęskniłam za otwartą, przyjazną obecnością. Takim miejscem stał się Teatr Ósmego Dnia, który przygarnął nas, młodych licealistów – a potem studentów – i otoczył ciepłem, przyjaźnią, jak w rodzinie. Wpływał bardzo kreatywnie na naszą kształtującą się wrażliwość, zarówno artystyczną, jak i moralną. Prowadził warsztaty i spotkania. Wszystko, co się wokół niego działo, było bardzo rozwijające. Tak zaczęła się ta przyjaźń. Stwierdzenie, że grałam w teatrze jest może przesadą, ale rzeczywiście – uczestniczyłam w wielu wydarzeniach artystycznych i wspólnie z grupą tzw. dzieci Teatru Ósmego Dnia braliśmy udział w spektaklu „Raport z oblężonego miasta”. Każdy kto pamięta stan wojenny w Polsce i ówczesne losy Teatru Ósmego Dnia, wie jak silne to były doznania. Moje kolejne doświadczenie artystyczne, to plenery malarsko-muzyczne, na których próbowaliśmy swoich sił „teatralnych”, zaaranżowanych wokół wykreowanych zdarzeń, wspólnie z Jaśkiem Bernardem, Moniką Mamińską, Krzysiem Czyżewskim, Małgosią Sporek, Wiesiem Kaletą i innymi. To była niezwykła grupa przyjaciół. Miałam wiele szczęści, pracując z ludźmi, którzy mieli za sobą doświadczenie współpracy z Grotowskim czy – później – z Teatrem Gardzienice. Generalnie był to czas studenckich pasji i eksperymentów. Ale zawsze było to tylko odniesieniem do malowania; odkąd pamiętam, ono było najważniejsze. Moje najdalsze wspomnienie z dzieciństwa to rysowanie patykiem na piasku. Zawsze miałam przekonanie, że to jest moja scieżka; zaś wyniesiona z doświadczeń teatralnych forma improwizacji, jako metody twórczej, jest mi bardzo bliska. I – jak sądzę – obecna w moim malowaniu. W Twoim malarstwie widać zafascynowanie kolorem. Oglądając prace widzi się najpierw barwę, a dopiero potem formy. Czy to zamierzone działanie? – Cała moja wrażliwość nastawiona jest swoją ostrością na kolor. Szeroko rozumiany. Nie tylko ten, który jest wynikiem oddziaływania farb, ale również ten, który powstaje w efekcie powidoków barwnych i świetlistości sąsiadujących ze sobą kolorów. Ten, który znajdujemy naturalnie w przyrodzie, każdego dnia na nowo. A także ten znaleziony w obrazach mistrzów – od klasycznych po współczesnych artystów. Moją ulubioną lekturą była „Historia koloru” Rzepińskiej. Długi czas pracowałam na komputerze, poruszając się często w bardzo wąskiej i czułej przestrzeni kolorystycznej, odpowiadając za najdelikatniejsze rozróżnienia barw, przekładając język świateł: witrażu, ekranu komputerowego na język farb i druku. Dzisiaj używam często dość intensywnej palety barw, która jakoś współbrzmi z moim temperamentem, ale może jutro moje doświadczenia życiowe i malarskie poprowadzą mnie w inną stronę, wyciszą mnie…. Zachwyca mnie wiele rozwiązań, ale wybieram te, które są zgodne z moim charakterem, temperamentem. Mam takie piękne wspomnienie – siedzieliśmy z polskim alpinistą Andrzejem Zawadą przed komputerem i poprawialiśmy kolory zdjęć szczytów gór do jego albumu o Mount Everest… On opowiadał o kolorze tam wysoko, pod dachem nieba mówiąc, że było bardziej różowe… lub błękitne. I sprowadzaliśmy zdjęcie do tej jedynej prawdy, zapamiętanej przez subiektywne „oko” ludzkie. Chyba każdy twórca ma swojego duchowego mentora, swoisty autorytet, na który się powołuje i – nierzadko – wzoruje na nim. Kto miał największy wpływ na kształtowanie się Twojego spojrzenia na sztukę? – Myślę, że ono wciąż się kształtuje, jest wynikiem nie tylko autorytetów, ale i intensywności samego życia. Jeśli chodzi o moje autorytety, to historycznie rzecz ujmując kolejność jest taka: Teatr Ósmego Dnia to moi „duchowi rodzice”, odpowiedzialni za moje poglądy nie tylko na sztukę ale na życie w ogóle. Jeśli chodzi o malarstwo, to najpierw Norbert Skupniewicz, mój profesor z Poznańskiej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. A szerzej – cała szkoła malarstwa, wywodzącego się od Jacka Malczewskiego i potem Tadeusza Brzozowskiego, z polskiej tradycji, oraz Francisa Bacona i Marka Rothko z nowszej tradycji malarstwa światowego. Ogromnie ważny stał się też dla mnie przyjazd do Londynu. To niezwykle barwne, multikulturowe środowisko, niesamowicie oddziałuje i przewartościowuje spojrzenie na prawie wszystko. Spotkać możemy tutaj kolorowe mniejszości z najróżniejszych zakątków świata i obserwować ich zakorzenienie w tradycji. Widzę, że oni głęboko wierzą w swoje racje kulturowe. Tutaj, z perspektywy tej wielokulturowości, świat zrobił się dla mnie okrągły, pełen problemów i wyzwań, których w Polsce nie zauważałam. I jeszcze te wspaniałe muzea, gdzie można zobaczyć płótna mistrzów oglądanych kiedyś przez nas – studentów malarstwa – tylko w albumach. To wszystko inspiruje i wpływa na moje myślenie o miejscu sztuki w życiu. Co uważasz za największe osiągnięcia? – Uważam, że osiągnięcia są dopiero przede mną. Ale cieszę się z tego, co już się zdarzyło. Na przykład z Biennale Pasteli, w którym biorę udział, bo to ciekawe doświadczenie. I z tych wszystkich działań na pograniczu artystyczno-parateatralnym, które jednak trudno precyzyjnie zakwalifikować. Bo co można powiedzieć na przykład o obrazkach porozwieszanych w lesie? Teraz właśnie prezentujesz swoje obrazy w Galerii POSK. Czy mogłabyś powiedzieć kilka słów o tej wystawie? „Przestrzenie wyobrażone”, bo taką nazwę nosi wystawa, to notatki z podróży do Rzymu. Obrazy są próbą zapisu emocji, refleksji i przeżyć, jakie nagromadziły się w czasie spotkania ze światem i zdarzeniami bardzo odległymi. Szczególnie poruszyła mnie tam ciągle jeszcze obecna konfrontacja świata antycznego i wartości chrześcijańskich. Koloseum rzymskie ma dzisiaj równo 2000 lat i wciąż słychać tam echa światów, które przeminęły. Które uczą pokory i przewartościowują moje widzenie współczesności. Moje obrazy powstawały w kontekście licznych skojarzeń i refleksji dotyczących faktów, mających miejsce właśnie wtedy. W moim odczuciu my zawsze przynależeliśmy kulturowo do Europy i ją współtworzyliśmy. Więc podróż do Rzymu to jakby naturalna próba stawiania pytań – wciąż tych samych, niezależnie od czasów i od otaczającej nas sceny politycznej, kontekstu gospodarczo-kulturowego. Pytań o podstawowe wybory. Zawsze przecież można pójść za komercją, rezygnując z pracy nad własnym zrozumieniem rzeczywistości. Lub wybrać szczytne ideały, intrygujące, czasem trudne wyzwania. Nie wiemy, co czuli pierwsi chrześcijanie w Teatrze Flawiuszów. Ale wiemy, jaką postawę wybrali. Rzym był miejscem krzyżujących się kultur i wynikających z tego postaw. I – dosłownie – ukrzyżowane zostały losy licznych… Dla nas pozostała po tych zdarzeniach potęga i moc znaku, jakim stał się Krzyż, jakim stało się Koloseum, którego światła wciąż płoną w wyjątkowych sytuacjach, jakim była na przykład śmierć Eluany Englaro. I nie jest ważne, po której stronie wyborów stajemy. Znak-symbol – jego maksimum treści w minimum formy, jest dla nas esencją tych wszystkich treści. W moich obrazach pojawia się kilka powtarzających się motywów, takich jak kolumna Trajana. Rozciągniony jest na niej jakby film celuloidowy z opisaną historią tamtych dziejów. Ale ja nie przenoszę dosłownie tych figuratywnych płaskorzeźb – zamieniam intensywność ich opisu na intensywność rozedrganych plam malarskich, uderzeń pędzla, intensywność koloru. Z samego zaś Koloseum pozostają tylko koliste rytmy, gesty. Powracając do planów… Biorę w tej chwili także udział w wystawie „Poznaj zmiany 09” w Polsce oraz „Brent Affortabe Art Fair 2009” w Londynie. Planuję inne, małe wystawy. Ale one dopiero się „rodzą”, wiec chyba za wcześnie na opowieści. Prace, które oglądałem, zasadniczo zamykają się w abstrakcyjnej formule. Jednak wspominałaś mi również o swojej pracy ilustratorskiej. Czyli sztuka figuratywna również nie jest ci obca? – Cokolwiek robię, nigdy nie jest to figuratywne; kolorem, formą i mieszaniem technik staram się wydobyć istotę rzeczy – figuratywność mnie nie interesuje, uważam to za ograniczenie. Chociaż robię też rzeczy bardzo praktyczne, jak projekt książki (biografia niezwykłego człowieka) czy ratowanie starych zdjęć. Jednocześnie mam taką swoją małą firmę portretową, którą się bawię, gdzie wykonuję portrety „improwizowane”, czyli gram formą i eksperymentuję z nią, opisując ludzi lub próbując oddać ich charakter w formie grafik w zapisie cyfrowym lub łącząc różne media (np. z gwaszem). Rysuję też sporo rysuneczków z ludźmi, ale to nie są realistyczne szkice – raczej „improwizuję” na ten temat, komentuję. Tutaj, w Londynie, nauczyłam się zawsze mieć szkicownik ze sobą. Jest w nim wiele tego typu prac. Kto wie, może kiedyś zamienią się one w malowane obrazy. |
http://www.nowyczas.co.uk/news.php?id=118